Czym jest podróż? Słownik języka polskiego podaje, że to „przebywanie drogi do jakiegoś odległego miejsca”. Ale kiedy się zaczyna? Który moment można uznać za jej początek? Czy czujesz, że się zaczęła, gdy wysiadasz z pociągu lub samolotu z kurtką w ręku i bucha na Ciebie gorące powietrze obcego miasta? A może gdy zamykasz na klucz drzwi Twojego mieszkania, zatrzaskujesz drzwi taksówki, mówiąc: „na dworzec/lotnisko poproszę”? Jeszcze wcześniej? Gdy kupujesz bilet z zamiarem wyruszenia w nieznane miejsce?

Różni ludzie różne momenty wskażą jako początek. W mojej głowie podróż zaczyna się wcześniej, znacznie wcześniej –  kiedy po gorących dyskusjach wybieramy wreszcie kierunek, już wtedy zaczyna się „moje przebywanie drogi”, poznawanie kraju, miejsc, które warto zobaczyć. Kiedy wiem już, gdzie jadę, czytam przewodniki do poduszki,  buszuję w internecie w poszukiwaniu przydatnych informacji, przeglądam zdjęcia zrobione przez tych, którzy już tam byli. Planuję, rozmyślam, cieszę się i zamęczam współtowarzyszy podróży, dla których czasem jest to trudne do zniesienia, bo nie dla wszystkich wyprawa zaczyna się w tym samym momencie.

Tak samo było z Indonezją. Wcale nie marzyłam od lat, żeby tam pojechać i nie wiedziałam o tym kraju nic poza tym, że flaga jest podobna do naszej i to wyspy gdzieś w Azji. Bali? A tak, słyszałam, że tam są fajne plaże. Jawa – kawa? Komodo? Nie mam pojęcia  – z niczym mi się nie kojarzy...

Kiedy więc zdecydowaliśmy, że poznawanie Azji zaczniemy właśnie od Indonezji, rozpoczęło się wielkie planowanie i poszukiwanie informacji. A kiedy zaczęłam czytać, to zmiana planów nie była już możliwa – nie można przerywać tak pięknie rozpoczętej podrózy ;) A potem było już tylko lepiej!

Rano kończymy pakowanie. KLM dzwoni, że nasz samolot do Denpasar wystartuje z dwugodzinnym opóźnieniem. Miło, że dzwonią, ale nam to niewiele zmienia, bo i tak musimy lecieć o 14.00 do Amsterdamu. Na lotnisku jak zwykle jesteśmy dwie godziny wcześniej. Naszych towarzyszy podróży jeszcze nie ma, więc rozkładamy się z plecakami i zaczyna się nerwowe rozglądanie. Nie czekamy długo, wylot tym razem planowo.

O 16.00 jesteśmy na miejscu. Mamy teraz kilka godzin oczekiwania, więc decydujemy się opuścić lotnisko i powłóczyć się troche po mieście. Byłam parę lat temu w Amsterdamie, ale niewiele pamiętam. Teraz spacerujemy po mieście i jakoś nie jestem zachwycona – tłoczno i brudno. Szukamy czegoś do zjedzenia – na zwenątrz pełno, a w środku duszno. Nastawiam się na te duże, grube holenderskie frytki z majonezem, a tam, gdzie w końcu znajdujemy miejsce, akurat takich nie podają. Stek Adama też jest nieco „żywy”, mimo że zamawiał medium. No cóż – mam nadzieję, że sobie tę kulinarną porażkę odbijemy w Indonezji. 

O 20.00 jesteśmy znowu na lotnisku.  Startujemy o 23.00.  Samolot wygodny i podróż mija, o dziwo, nawet dość sprawnie – oglądam dwa filmy, próbuję się nauczyć liczyć do dziesięciu po indonezyjsku – z miernym skutkiem, potem nawet udaje mi się zasnąć.

Mamy międzylądowanie w Singapurze – opuszczamy samolot na godzinę, przechodzimy kontrolę paszportową, a potem znowu w drogę.

W Denpasar, na Bali, jesteśmy o 22.00 czasu lokalnego – ciemno, ale ciepło.  Na lotnisku mega kolejka po wizy – niestety nie załatwiliśmy tego w Warszawie i teraz musimy odstać swoje.

Przed terminalem czeka na nas Gede – to lokalny pośrenik turystyczny od którego kupiliśmy przez internet wycieczkę na Komodo – lecimy tam co prawda dopiero pojutrze, ale umówiliśmy się, że Gede pojawi się na lotnisku po pieniądze i omówi z nami szczegóły. Przy okazji pytamy go o bilety na Jawę – obiecuje sprawdzić dla nas, jakie są ceny i mozliwości.

Do hotelu w Nusa Dua dojeżdżamy przed północą – wszędzie cisza, obsługa nieco zaspana – wakacyjnych klimatów brak – ale w sumie jest noc, a my nie jesteśmy w centrum. Nie za bardzo chce nam się spać – zostawiamy bagaże w pokojach i siedzimy na tarasie przy coli, którą jakimś cudem udaje się jeszcze zamówić.

W pewnym momencie ktoś zwraca uwagę na dobiegającą z oddali muzykę – Pearl Jam? Tutaj? Zostaję przegłosowana i mimo późnej pory i związanych z tym moich protestów, prosimy zaspanego Indonezyjczyka o puszczenie głośniej tego, co słucha – to faktycznie Pearl Jam, a człowiek z obsługi okazuje się wielkim fanem tego zespołu, co się bardzo podoba chłopakom. Siedzimy do 2.30, a potem melatonina działa i idziemy spać.

Wstaję o 9.00 – smaczne śniadanie na tarasie na dachu hotelu. Po raz pierwszy przekonujemy się, że tutaj, jeśli chodzi o jadłospis, nie ma wielkiej różnicy pomiędzy poszczególnymi posiłkami. Ryż czy makaron, rybę czy mięso z warzywami podają także na śniadanie. Nasze hotel jest co prawda przystosowany do przyjmownia gości z Europy i są też tosty itp., ale nie po to jechałam pół świata, żeby jeść to, co w domu. Wcinam więc od rana makaron, rybę w sosie słodko-kwaśnym, jakieś tutejsze ciasteczka oraz banany obtoczone w czymś słodkim – nie mam pojęcia, co to ;)

Ten dzień wykorzystujemy na przestawienie organizmu na nowy czas - leżymy, czytamy, pływamy. Basen jest położony na dachu kilkupiętrowego hotelu, więc widok  jest całkiem fajny. Wychodzimy na krótki spacer po okolicy, ale niestety okazuje się, że jesteśmy w samym środku „niczego” i na piechotę to raczej nie ma sie po co wybierać.

Po południu jedziemy na plażę, żeby wreszcie zobaczyć ocean i zjeść coś dobrego na kolację. Trafiamy w dziesiątkę – wzdłuż plaży w Jimbaran jest mnóstwo restauracji z dużym wyborem ryb i owoców morza, stoliki są rozstawione na piasku, więc jedząc, można jednocześnie podziwiać zachód słońca i przyglądać się startującym z Denpasar samolotom.

Zamawiamy  – kelner się upiera, żeby wejść z nim do środka – ani mi, ani koleżance, nie chce się podnosić z krzesełka, ale nasi panowie grzecznie idą  - okazuje się, że można sobie wybrać rybę, którą chcesz, żeby ci podano na kolację – nie decydujemy się jednak na wskazanie którejś z tych jeszcze pływających ;) Jedzenie –rewelacja – pyszny rosół z kawałkami tuńczyka, wielkie krewetki no i red snapper – czyli po naszemu czerwony lucjan – nasza kulinarna przygoda z azjatyckim jedzeniem zaczyna się wielce obiecująco. W międzyczasie plaża zapełnia się stolikami. Wstaję, żeby popstrykać trochę zdjęć. Słońce zachodzi, szum oceanu, ciepło, leniwie – wakacje!

Podczas kolacji wpadliśmy na pomysł, że lepiej byłoby nie lecieć na Komodo z całym bagażem. Skoro i tak musimy wrócić na Bali przed wylotem na Jawę, to może lepiej zostawić nadmiarowe bagaże w tutejszej przechowalni i wrócić do tego samego hotelu. Niby proste, ale okazuje się, że opłata za pokój jest wyższa niż ta, jaką pamietamy z rezerwacji w Polsce. Na nasze zdziwione zapytania recepcjonista odpowiada, że było taniej, bo rezerwowaliśmy przez internet, a jak jesteśmy u nich, na miejscu, to jest drożej. Aha – ale nie z nami, Polakami, takie numery – pytamy, czy gdzieś w pobliżu jest internet – okazuje się, że na pierwszym piętrze mają bezpłatny dostęp – udajemy się tam więc od razu, dokonujemy rezerwacji i jakiś czas później wszyscy są usatysfakcjonowani - pan w recepcji jest zadowolony, bo ma swoją internetową rezerwację, a my się cieszymy, bo jesteśmy parę dolarów do przodu. Postanawiamy po powrocie z Komodo poszukać  też czegoś na pobyt w Jogjakarcie –„ jeśli nie widać różnicy, to po co przepłacać” ;)

Dzwonimy do Gede, żeby potwierdzić, że nic się nie zmieniło w sprawie wycieczki i dowiedzieć się czy ustalił coś z biletami na Jawę – powierdza, że lot następnego dnia się nie przesunął oraz że ma dla nas bilety do Jogjy. Wygląda więc na to, że nie będzie „przeszkód technicznych” i uda się nam zrealizować plan, jaki założyliśmy w Polsce.

Od Gede jeszcze w kraju kupiliśmy wycieczkę na Komodo – długo debatowaliśmy, czy rezerwować coś z Polski, czy organizowac coś już po przybyciu na Bali, ale ponieważ bardzo nam zależało na zobaczeniu waranów, a nie byliśmy pewni, jak to będzie z kupowaniem biletów na loty pomiędzy wyspami i w wielu internetowych relacjach powtarzała się informacja, że do parków i tak nie można wejść samemu i często traci się wiele godzin w oczekiwaniu na rangersa, zdecydowaliśmy się wybrać w tym wypadku gotową opcję.

Kupiliśmy trzydniową wycieczkę – lot do Labuan Bajo na Flores, rejs na Komodo, noc na łódce, później rejs na Rincę, noc w hoteliku na Flores i powrót samolotem do Denpasar. Pewnie było trochę drożej, niż gdybyśmy załatwiali wszystko już w Indonezji, ale zaoszczedziliśmy w ten sposób czas i nerwy, a to też się liczy...

  • Plaża w Jimbaran
  • Plaża w Jimbaran
  • Plaża w Jimbaran
  • Jimbaran
  • Jimbaran

Budziki nastawione na 5.00 rano, ale kilka minut przed czasem wyrywa mnie ze snu gigantyczna burza za oknem. Wpadam w lekką panikę – przed nami najpierw lot tutejszymi niepewnymi liniami, potem cały dzień na jakiejś krypie, a tutaj taka fatalna pogoda. Na dodatek spakowaliśmy do zabrania same cienkie rzeczy – możliwości deszczu w ogóle nie przewidziałam. Zarządzam akcję przepakowywania – kurtki jednak zabieramy.

Gede czeka na dole. Nie wygląda na specjalnie przejętego pogodą. Twierdzi, że tutaj to normalne i w ciągu dnia na pewno będzie słońce – no nie wiem...

Jedziemy na lotnisko w strugach deszczu. Zastanawiamy się, czy polecimy małym odrzutowcem, czy to raczej będzie „coś na korbkę”. Przy odprawie ciekawostka – ważą nie tylko bagaże, ale też pasażerów – pierwszy raz mnie to spotyka ;) Nie ma tłumów – mój bilet ma numer 14, a za nami jeszcze tylko kilka osób.

Startujemy – odległość do przebycia niewielka, a na pokładzie Aviastar podają śniadanie, więc lot mija szybko. Po kilkudziesięciu minutach podchodzimy do lądowania. Widoki z okien samolotu cudne – świeci słońce, morze w niesamowitym kolorze, a na nim małe pagórki-wysepki. Wreszcie zaczynam czuć egzotykę, której brakowało w naszym balijskim hotelu.

Jesteśmy na przepięknej wypie Flores. Lotnisko maluteńkie. Stoi tylko jedna avionetka i nasz samolot. Hala wygląda bardziej jak dworzec PKS niż jak lotnisko. Przed wejściem tłum lokalesów – czekają na turystów. Wygląda na to, że jest ich więcej niż pasażerów samolotu – wielu odjedzie stąd dziś bez szansy na zarobek.

Na nas czeka Bartolomeo (zwany również Meusem) – będzie naszym przewodniikiem w czasie wycieczki. Jedziemy do portu w Labuan Bajo. Z ciekawością przyglądamy się miasteczku - kiepskie drogi, mijają nas głównie skuterki, ktorych, jak się później przekonamy, w Indinezji wszędzie pełno i które są tutaj podstawowym środkiem lokomocji. Jeżdżą nimi całe rodziny – czasem cztery osoby na jednym pojeździe i oczywiście zapomnijmy o kaskach...

Zanim udamy się na łódkę, wstępujemy tylko do sklepu po krem do opalania i Bintanga (lokalne piwo). Woda i prowiant są już załadowane. Teraz najtrudniejsze – trzeba pokonać pomost – oczywiście jest w takim stanie, że ja, z moimi ciągłymi lękami, od razu mam strach w oczach. Któryś z członków załogi zabiera mój plecam i bez obciążenia jakoś udaje mi się przejść.

Nasz nowy środek transportu nie ma imponujących rozmiarów Dwie maciupeńkie kajuty z piętrowymi łóżkami, wc, budka sternika i dwie ławki na pokładzie, oraz górny pokład, gdzie także można posiedzieć. Zostajemy na dole, bo można sie schować trochę przed słońcem, które już nieźle przygrzewa. Wypływamy w kierunku Komodo – jeśli wszystko pójdzie dobrze, jeszcze dziś zobaczymy sławne Komodo Dragons.

Meus opowiada o mijanych wyspach i oczywiście o waranach. Trochę go słuchamy, ale morzy nas sen i decydujemy się chwilę przespać, żeby doprowadzić się do stanu używalności przed zejściem na ląd. Po drodze docieramy do miejsca, które nasz przewodnik reklamuje jako „manta point” – nikt z nas nie kojarzy co to niby jest „manta” – w sumie to bez znaczenia, bo i tak ich nie ma ;) Meus cały czas powtarza: „we try, but we not guaranted”. Później sprawdzamy, „manta” to diabeł morski – no cóż...

Robimy przerwę na snorkeling – wszyscy poza mną wskakują do wody. Ja się nie decyduję, bo nie potrafię pływać i panicznie się boję, że się utopię. Niby w kamizelce się nie da utonąć, ale czy to można wiedzieć na pewno? Trochę żałuję, bo rafa podobno niesamowita i towarzystwo przeżywa widoki, ale mimo tego nie jestem w stanie sie przemóc.

Na lunch załoga serwuje super rybkę, a później dopływamy do wyczekiwanej wyspy Komodo.

W towarzystwie rangersa ruszamy na poszukiwanie waranów. Ciepło jest straszliwie, droga pod górkę, a na dodatek bestie się nie pokazują. Wyspa jest dośc mocno zarośnięta i nawet jelenie czy papugi trudno jest w tej gęstwienie wypatrzyć, a co dopiero jaszczurkę w jej ochronnych barwach. Docieramy do punktu widokowego – gadów nadal nie widać, ale za to krajobraz poniżej piękny – no cóż, na razie musi nam to wystarczyć.

Nieco rozczarowani powoli wracamy w kierunku strażniczych budek i... wreszcie jest! Leży jeden – faktycznie ogromny. Uśmiechy na twarzach - aparaty idą w ruch. Odpływamy zadowoleni, bo udało nam się spotkać dwa kolejne okazy. Może nie jest to armia, ale przynajmniej nie tłukliśmy się tu pół świata na darmo.

Podziwiamy zachód słońca nad Komodo i odpływamy w kierunku Kalong, gdzie mamy czatować na nietoperze.  W międzyczasie załoga podaje kolację – ryż, makaron, ryba oraz ananasy na deser. Jedzenie pyszne jak zwykle, ale dyskutujemy, jak szybko nam się znudzi. Ktoś pyta Meusa, czy to właśnie je się codziennie w Indonezji. Odpowiada, że nie, zwykle je się sam ryż, rybę tylko raz lub dwa razy w tygodniu. Robi mi sie głupio. W tym beztroskim wakacyjnym nastroju zapomniałam na chwilę, że na to, co nam wydaje się tutaj bardzo tanie, tutejsi mieszkańcy muszą ciężko pracować.

Rozmawiamy z naszym przewdnikiem o życiu w Indonezji. Opowiada nam, jak kilka lat temu, po zamachu na Bali, musiał zostawić rodzinę i przenieść się na inną wyspę w poszukiwaniu pracy, bo mało turystów przyjeżdżało i ciężko było o jakiekolwiek zajęcie. Dopiero po jakimś czasie było go stać, żeby sprowadzić rodzinę.

Przed zaśnięciem udaje nam się zobaczyć wyczekiwane nietoperze. Tym razem nie możemy narzekać na ilość – są ich dziesiątki. Niestety niespecjalnie udaje sie to uwiecznić ;)

Noc na łódce raczej męcząca – nie mogę długo zasnąć, a i rano budzę się jeszcze przed tym, zanim Bartolomeo woła nas na wschód słońca. 

  • lotnisko - Labuan Bajo, Flores
  • nasz samolot - Labuan Bajo, Flores
  • widok na port Labuan Bajo, Flores
  • Labuan Bajo, Flores
  • pomost -  Labuan Bajo, Flores
  • Labuan Bajo, Flores
  • Labuan Bajo, Flores
  • Labuan Bajo, Flores
  • w drodze na Komodo
  • Labuan Bajo, Flores
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • w drodze na Komodo
  • nasza łódka - w drodze na Komodo
  • Komodo
  • Komodo - jeleń
  • Komodo  - w poszukiwaniu Komodo Dragons
  • Komodo - jelenie na plaży
  • Komodo - jeleń na plaży
  • Komodo - pierwszy waran
  • Komodo Dragon
  • prawie jak piesek
  • bestia z Komodo
  • Komodo - gdzie mój ogon?
  • Komodo - gdzie mój ogon?
  • waran raz jeszcze
  • Komodo - okazy dwa
  • Komodo - waran
  • Komodo - waran
  • Komodo - waran
  • okolice Komodo - nietoperze

Na śniadanie jemy popularne tutaj naleśniki z bananem. Potem płyniemy na Rincę – to druga wyspa, na której żyją warany, mniej znana i mniejsza od Komodo, ale podobno łatwiej tam spotkać „smoki z Komodo”.

Rejs jest bardzo przyjemny. Nie jest jeszcze zbyt gorąco, a widoki, jakie mijamy po drodze, sprawiają, że szybko zapominam o źle przespanej nocy.

Dopływamy po dwóch godzinach i już przy pomoście witają nas biegające małpki i opalający się waran. Zanim docieramy do budki strażników, mamy już obfotografowanych kilka okazów. Jest ich tu zatrzęsienie – małe, duże, wylegujące się w słońcu, zmierzające w sobie tylko znanym kierunku – do wyboru, do koloru.

W głąb wyspy można się faktycznie udać tylko w towarzystwie miejscowego strażnika. Chwilowo wszyscy sa zajęci i czeka już w kolejce klika wycieczek.  Bartolomeo zaopatruje się w kij i postanawia oprowadzić nas sam – sądząc po ożywionej dyskusji, nie wzbudza to zachwytu miejscowych, ale też nikt mu nie zabrania. Sami już nie wiemy – można czy nie.

Nasz przewodnik narzeka, że władze parku nie pozwalają wchodzić bez strażnika, ale z drugiej strony nie zapewniają wystarczającej liczby rangersów. Po tym, jak zobaczyłam, ile tych gadów tu jest i jak szybko potrafią się poruszać, trochę niepewnie się czuję, idąc tylko z Meusem. W końcu nigdy nie wiadomo, z której strony się taka bestia pojawi? A jak któregoś nie zauważę w zaroślach i nadepnę na jakiś ogon?

Ruszamy na dwukliometrowy spacer, niezbyt daleko, ale słońce zdążyło już wyjść i idziemy jak po patelni. Udaje nam sie jednak spotkać kilka okazów w naturalnym środowisku, oddalonych od ludzkiego siedliska, więc jestesmy zadowoleni.

Odpływając z Rinci, widzimy jeszcze płynącego warana. Meus jest tym bardzo podekscytowany – nie bardzo wiemy dlaczego. Mówił nam wczoraj, że warany potrafią pływać, dziś widzimy pływającego – wszystko pasuje. Okazuje się jednak, że będąc od klikunastu lat przewodnikiem Bartolomeo widział dziś pierwszy raz pływającego warana  – to podobno wielka rzadkość. Mamy szczęście – nawet jeśli nie do końca zdajemy sobie z tego sprawę ;)

Odpoczynek na łodzi jest fantastyczny – widoki piękne. Mijamy małe wysepki – jedne zbyt małe, żeby ktoś mógł tam mieszkać – inne zamieszkałe – na przykład wyspa Mesa, z rybacką wioską, gdzie w drewnianych domach zbudowanych na palach mieszka około 1000 osób. Wygląda urokliwie – pod warunkiem, że nie muszę tam mieszkać na stałe...

Dopływamy do cudnej plaży na wysepce Bidadari. Miękki piasek, woda tak przejrzysta, że aż trudno w to uwierzyć. Prawie pusto. Idziemy popływać. Ekipa namiawia mnie w końcu na próbę pływania z rurką. Daję się ubrać w kamizelkę ratunkową. Chwilę ćwiczę przy brzegu i ruszam – podobno płynę jak czołg,  ale nie ma to wielkiego znaczenia.

Boję się jak nie wiem, ale warto pokonać strach – wokół mnie śliczne kolorowe rybki i w końcu cel mojej „wyprawy” – rafa z wielką niebieską rozgwiazdą! Wrażenia są naprawdę niesamowite.

Później godzinę moczymy się z kryształowej wodzie. Czas wracać. Z żalem odpływamy w kierunku Flores.

  • Waran z Rinci
  • Rinca
  • mieszkańcy Rinci
  • Waran z Rinci
  • Rinca - małpa
  • Rinca - warany trzy
  • Rinca - ciekawe dokąd się wybiera
  • Rinca - odpoczynek lokalnych pracowników
  • Rinka - małpa
  • Rinca - przystań
  • Rinca - przystań
  • u brzegów Rinci
  • Rinca - przystań
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • członek załogi w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • wyspa Mesa - wioska rybacka
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • w drodze na Flores
  • kajakarz
  • kajak
  • turyści na bezludnej wysepce
  • Meus
  • plaża na Bidadari
  • plaża na Bidadari
  • plaża na Bidadari
  • plaża na Bidadari
  • plaża na Bidadari

Zastanawiam się, jak będzie wyglądać hotel, w którym będziemy spać. Labuan Bajo wygląda raczej ubogo. W porcie dookoła rozwalające się drewniane budki, jakie można spotkać w każdym miejscu na świecie, gdzie cały rok jest ciepło i nie ma potrzeby budowania czegoś solidniejszego.

Po raz kolejny walczę z budzącym małe zaufanie pomostem. Po drodze do Golo Tophill, zahaczamy o biuro Trans Nusa, gdzie potwierdzamy czas jutrzejszego wylotu – samolot Batavia Air ma odlecieć planowo.

Wreszcie docieramy do hotelu. Spore zaskoczenie. Miejsce, gdzie mamy spędzić ten wieczór i noc, jest naprawdę fajne. Nasz domek jest prawie na samym szczycie wzgórza – z tarasu rozciąga się niesamowity widok na zatokę. Póki co, najbardziej cieszy mnie jednak łazienka. Po kąpieli czuję się jak nowonarodzona i idę podziwiać widoki.

Pytamy Ingrid, holenderskiej właścicielki, czy warto zjeść w restauracji, którą mijaliśmy po drodze, czy rekomenduje raczej zostać na miejscu. W odpowiedzi Ingrid ze śmiechem informuje nas, że miejsce, o którym mówimy, należy do jej męża, więc może nam je polecić. Dziś ma tam grać lokalny zespół, więc decydujemy się na spacer do Paradise Bar.

Okazuje się to być dobrym pomysłem – jedzenie znowu jest wyśmienite, a na dodatek o wiele tańsze niż na Bali. Mie goreng, makaron z warzywami i owocami morza, kosztuje 26000 IDR, czyli mniej niż 10 złotych. Mniej więcej tyle, ile talerz ryżu czy makaronu z dodatkami, kosztuje tez lokalne piwo Bintang – całkiem przyzwoite.

Nigdzie nie jadłam tak wyśmienicie przyrządzonych ryb jak w Indonezji, tylko rendang, przyrządzona na indonezyjski sposób wołowina, nie bardzo przypada nam do gustu. Do kolacji przygrywa jeszcze Brian Adams z CD, którego na wyspach jeszcze wielokrotnie usłyszymy, ale już o 20.00 startuje lokalny band – chłopaki znają sporo światowych standardów i do późna w nocy zgromadzeni goście zamawiają ulubione piosenki.

Nasi panowie też chodzą z propozycjami – słuchamy więc znowu Pearl Jamu, Red Hotów, Gunsesn’Roses itp. Jest więc piękny widok na światła portu w oddali, pyszne jedzenie, dobra muzyka, miłe towarzystwo – czego więcej chcieć?

Ktoś z gości ma urodziny, więc załapujemy się przy okazji na śpiewanie happy birthday i kawałek tortu. Siedzimy do późna.

  • Port w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • Port w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • pomost w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • Port w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • Port w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • Port w Labuan Bajo, wyspa Flores
  • widok z Hilltop
  • nasz domek
  • Flores - zachód słońca
  • widok na podt
  • Flores - zachód słońca
  • lokalny band
  • Flores - widok przy śniadaniu

Po śniadaniu ostatnie spojrzenie na zatokę, ostatnie zdjęcia i trzeba ruszać na lotnisko. Trochę żal, że nie zaplanowaliśmy podróży tak, żeby móc na tej cudnej wyspie zostać dłużej.

Na lotnisku uczennice z miejscowej szkoły przeprowadzają ankietę, co się nam podobało, a co trzeba zmienić, żeby turyści wyjeżdżali zadowoleni. Czy nie potrzebujemy piekarni z europejskim pieczywem? Rekomenduję, żeby nic nie zmieniać – tak jak jest, jest super. To właśnie jest takie fajne, że przyjeżdżam tutaj i jest inaczej niż w domu ;) Nie chcę, żeby na Flores było jak na Bali. Dopiero tutaj poczułam, że jesteśmy naprawdę w Azji.

Znowu ważenie i nas, i bagażu. Oddajemy torby i czekamy w małej hali na samolot.  Adam orientuje się, że zostawił w plecaku Ipoda – już jest za późno, żeby coś z tym zrobić. Życzliwość Indonezyjczyków, z którą się tu spotykamy na każdym kroku, chyba nieco uśpiła naszą czujność.

Niestety w Denpasar okazuje się, że zawsze i wszędzie trzeba stosować zasadę ograniczonego zaufania. Ipod oczywiście zniknął z plecaka. Trochę czasu zajmuje uzyskanie od przedstawiciela Batavia Air potwierdzenia zgłoszenia kradzieży. Przykro, że tak się stało, nawet nie ze względu na stratę materialną – jesteśmy ubezpieczeni i uda sie uzyskać odszkodowanie, ale ze względu na to, że znowu trochę mniej ufnie patrzę na ludzi dookoła.

Czekając na załatwienie formalności, przeglądamy ofery wycieczek po Bali. O dziwo, większość reklam jest po indonezyjsku, a jak już nam się udaje znaleźć angielską ofertę, to wygląda drogawo – 45$ od osoby. Decydujemy poszukać jednak czegoś innego.

Tym razem nie korzystamy z taksówki lokalnej korporacji, ale jedziemy z kierowcą prywatnej firmy, których wielu czeka na turystów przed lotniskiem. I tak poznajemy Nghurę. Mówi dobrze po angielsku i rozmowa podczas drogi toczy się bardzo przyjemnie. Samochód jest wygodny i klimatyzowany. Wpadamy na pomysł, żeby zapytać naszego nowego znajomego o plany na jutrzejszy dzień. Z entuzjazmem zgadza się obwieźć nas jutro po wyspie i pokazać miejsca, które chcemy zobaczyć.

Ustalamy trasę, cenę i umawiamy się na rano. Tym sposobem, zobaczymy to, co planowaliśmy, ale prawie cztery razy taniej. Zastanawam się tylko, czemu Nghura jest zadowolony i decyduje się jeździć z nami osiem godzin po całej wyspie za kwotę, którą zarobi, nie ruszając się z Denpasar, robiąc pięć/sześć kursów z lotniska.

Popołudnie spędzamy na basenie, czytamy, opalamy się, gramy w wodzie w piłkę – pełny relaks. Na kolację znowu ruszamy bliżej centrum. Co prawda taksówkarz zawozi nas pod jakąś drogą restaurację balijską, ale wzdłuż ulicy jest wiele knajpek wszelakiego rodzaju – szybko znajdujemy coś dla siebie.

Właściciel jest bardzo miły i tak serdecznie zaprasza do środka, że decydujemy się wejść. Okazuje się, że zanim dorobił się restauracji, służył na statku pod polskim kapitanem. Zna nawet jeden zwrot po polsku  - nie będę zdradzała jaki, bo nie nadaje się do cytowania...

Nie podejmujemy się wyjaśnić naszemu gospodarzowi znaczenia zaprezentowanego tekstu, ale na wszelki wypadek rekomendujemy nie witać tymi słowami naszych rodaków.

Jedzenie tradycyjnie już pyszne – tym razem chcę popróbować różnych owoców morza – krewetki, ośmiornica, krab, homar – wszystko fajnie podane i smacznie przyrządzone.

Dzień pełen wrażeń – zwiedzamy Bali. Myślę, że nie można by sie znudzić, jeżdżąc po tej wyspie tydzień lub dwa. My póki co mamy bardzo napięty plan na jeden dzień.

Nghura stawia się punktualnie i ruszamy w stronę Ubud – kulturalnej stolicy wyspy.

Pierwszy przystanek robimy w fabryce batiku, tkaniny wykonywanej ręcznie specjalną techniką polegającą na wielokrotnym woskowaniu i poddawaniu materiału kąpieli w barwnikach. Oczywiście to miejsce przygotowane specjalnie dla turystów. Najpierw jest mała prezentacja procesu produkcyjnego, a potem duży sklep. Jestem jednak ciekawa, jak wygląda takie przygotowanie tkanin. Faktycznie to ciężka ręczna praca, wymagająca dużej precyzji. Inna sprawa, że pewnie część towarów w sklepie została jednak wykonana maszynowo.

Kupuję parę batikowych prezentów i piękny jedwabny sarong dla siebie. Jakoś nie mam przekonania do sarongów z batiku, który sprawia wrażenie materiału dość sztywnego i mało przyjemnego w noszeniu. Po dość długiej wizycie w sklepie umawiamy się, że jednak nie będziemy sie więcej zatrzymywać na oglądanie słynnych balijskich, rzeźb, balijskich obrazów czy innych tego typu atrakcji. Szkoda trochę czasu i pieniędzy.

Dojeżdżamy do Ubud. Celem naszej wyprawy do tego miejsca jest Monkey Forest – kompleks trzech świątyń otoczonych przez las zamieszkały prze setki małp. Przed wejściem kupujemy oczywiście kiść bananów, żeby trochę pokarmić zwierzęta i wkraczamy na ich teren. Bestyjki są u siebie i są dość bezczelne. Zaczyna się niewinnie – najpierw ku naszej ucieszcze grzecznie zjadają podane z ręki banany, ale nie zajmuje im dużo czasu porwanie całej naszej kiści i zostajemy z niczym :)

Las robi ciekawe wrażenie – stare drzewa, pomiędzy nimi bogato zdobione budowle i stada małp skaczących po drzewach, biegających po murach i pod nogami. Trochę się boję, że jeszcze chwila i którąś nadepnę. Włóczymy się, robiąc zdjęcia. A małpki buszują pomiędzy nami.

W pewnym momencie jedna z nich, skacząc z drzewa na drzewo, odbija się od pleców Adama – tak jej akurat było po drodze. Śmieję się, a już chwilę później sama mam zwierzątko na plecach. Krzyczę oczywiście, żeby mi ją ściągnąć, Adam, który wcześniej przeczytał instrukcję, jak się zachowywać w takim przypadku, poucza mnie teraz, żebym po prostu nie zwracała uwagi i szła dalej spokojnie, ale łatwo powiedzieć – trudniej zrobić. Małpka wcale nie zamierza złazić, bo wypatrzyła w zewnętrznej kieszeni mojego plecaka odświeżające chusteczki i chyba wydaje się jej, że to jedzenie, bo tak długo majstruje przy moim plecaku, aż udaje jej się je wyszarpać. Moje pierwsze pytanie po tym, jak czuję, że już nie ma jej na moich plecach, brzmi: „zrobiłeś zdjęcie?” – oczywiście zdjęcia nie ma, bo podobno mój ulubiony mąż zajmował się uspokajaniem mnie i w związku z tym nie zdążył uwiecznić tego niezwykłego zdarzenia ;) Małpka szybko nudzi się zdobyczą, mamy więc szansę pozbierać śmieci (a zastanawiałam się wcześniej, skąd sie biorą te woreczki i dlaczego Ci turyści tak bałaganią ;) i pójśc dalej.

Ruszamy w dalszą drogę – kierunek wioska Batur, gdzie jest miesjce z pieknym widokiem na wulkan Kitamani.

Po drodze, ku mojej ogromnej uciesze, zatrzymujemy sie na plantacji. Pierwszy raz w życiu jem świeże salaki – prosto z krzaka. Uprawiają tu też drzewa kawy, kakaowce, palmy kokosowe, mango i ananasy oraz coś dużego, zielonego z kolcami – niestety nie pamiętam, jak się nazywało – może dlatego, że nie mogliśmy spróbować, bo akurat te owoce jeszcze nie były dojrzałe.

Ciekawią mnie małe zwierzątka w klatkach i dopiero po kliku chwilach kojarzę, co robią na plantacji – to luwaki, uczestniczą w produkcji najdroższej kawy świata – kopi luwak. Mam okazje nie tylko spróbować świeżych owoców, ale też produkowanej tutaj czekolady, kawy, herbaty z trawą cytrynową, imbiru – wszystko smakuje wyśmienicie i oczywiście mimo wcześniejszych postanowień, znowu robimy zakupy w lokalnym sklepiku – coś w końcu trzeba zawieźć stąd do domu, poza zdjęciami ;)

Taras widokowy nas nie zawodzi – faktycznie widać stąd wulkan.

  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Bali - w fabryce batiku
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - Monkey Forest
  • Ubud, Bali - świątynia w Monkey Forest
  • Ubud, Bali - świątynia w Monkey Forest
  • Ubud, Bali - świątynia w Monkey Forest
  • Bali - kakaowiec
  • Bali - salaki
  • Bali ananas
  • Bali - produkcja kawy
  • Bali - produkcja kawy
  • Bali - produkcja kawy
  • Bali - luwak
  • Bali - na plantacji
  • Bali - na plantacji
  • Bali - na plantacji
  • Bali - na plantacji
  • wulkan Kitamani
  • Bali - jezioro Batur
  • Bali - jezioro Batur
  • Bali - jezioro Batur
  • Bali - jezioro Batur
  • Bali - wulkan Kitamani

Nasza dalsza trasa prowadzi do Tanah Lot. To dość daleko, ale decydujemy się jechać, bo zdjęcia zachodu słońca zrobione w tamtym miejscu zachwyciły mnie jeszcze w Polsce. 

Po drodze zatrzymujemy się przy tarasach ryżowych. Oczywiście robimy fotki, bo pola ryżu umiejscowione na zboczach wyglądają pięknie. Przyglądamy się też przy okazji pracy miejscowych i to już nie jest takie zachwycające – to niesamowicie ciężka praca – cały dzień pochylony człowiek brodzi po kolana w błocie – powinnam sobie zdjęcie takiej pracującej kobiety wrzucić na tapetę mojego służbowego komputera – może będę mniej narzekać, że mnie plecy bolą od tego ciągłego siedzenia przy biurku ;)

Podczas dalszej drogi rozmawiamy z Nghurą. Wyjaśnia nam między innymi, dlaczego wolał jechać z nami, niż wozić turystów z lotniska. Może zarobek, jak ma po taki dniu jeżdżenia nie jest bardzo duży, ale za to pewny. Samochód należy do szefa Nghury, któremu nasz kierowca musi zapłacić codziennie 230 000 IDR, bez względu na to, ile uda mu się zarobić. Lotnisko w Denpasar to nie Heathrow czy Schiphol – samolotów ląduje niewiele, a kierowców czekających na zarobek faktycznie widzieliśmy tłumy. Decydując się na jazdę z nami, zarabia 450 000 IDR, co oznacza, że po rozliczeniu z szefem, zostaje mu 220 000. Żeby zarobić tyle samo, jeżdżąc z lotniska, musiałby zrobić kilka kursów, a są dni, kiedy nie udaje mu się zrobić nawet tych trzech niezbędnych do tego, żeby wyszedł na zero po rozliczeniu samochodu. Brzmi to dość przygnębiająco... 

Wyczytałam gdzieś, że aż 80% ludności na Bali pracuje w branżach związanych z turystyką. W tej sytuacji faktycznie nie jest łatwo zarobić na rodzinę, ale Indonezyjczycy są mimo tego ludźmi bardzo pogodnymi i, w przeciwieństwie do wielu innych biednych nacji z krajów atrakcyjnych turystycznie, nie są nauczeni, na każdym kroku wyciągania ręki po ekstra pieniądze.

Nghura robi, co może, żebyśmy zdążyli dojechać do Tanah Lot jeszcze przed zachodem słońca. Bez wątpienia zasłużył na solidny napiwek, bo byliśmy na czas. Niestety to wyczekiwane miejsce okazało się być wielką porażką – może i jest tam ładnie, ale za dużo ludzi już się o tym dowiedziało. Nie dość, że słońce tego dnia było za chmurami, to na dodatek świątynia była dosłownie oblepiona turystami.

Na pocieszenie chcemy spróbować mleczka kokosowego, prosto z kokosa. W sumie zawsze miałam na to ochotę, ale jakoś nigdy wcześniej się nie złożyło. Kupujemy dwa kokosy dla czterech osób i jest to błąd – na spróbowanie wystarczyłby spokojnie jeden – nie wiem, jak dla kogo, ale dla mnie to mdła woda, a nie żadne mleczko – kolejne rozczarowanie – czas wracać do hotelu.

Spędziliśmy w samochodzie i na zwiedzaniu 11 godzin, ale poza finałem wycieczki wszystko inne było naprawdę godne polecenia.

  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe - miejscowe przewodniczki
  • Bali - tarasy ryżowe
  • Bali - tarasy ryżowe = konbieta przy pracy
  • Tanah Lot
  • Tanah Lot - tłumy
  • Tanah Lot
  • Tanah Lot
  • Tanah Lot

Pobudka o 4.00 – już o 8.00 rano docieramy do hotelu Istana Batik w Jogjakarcie. Zostawiamy w recepcji bagaże i ruszamy na zwiedzanie miasta.

Naszym pierwszym celem jest lokalny bazar. Idąc wzdłuż głownej ulicy miasta, Malioboro, dość łatwo go znajdujemy. Mam ochotę spróbować jakichś lokalnych owoców, ale odnalezienie czegoś do jedzienia, nie jest łatwe.

Targowisko trochę przypomina dawny Stadion Dziesięciolecia – szmelc, mydło i powidło. W końcu udaje sie nam dotrzeć do sekcji spożywczej. Moją uwage przyciągają całe góry „chipsów”  - chcemy kupić trochę na spróbowanie, ale okazuje się, że nie są gotowe do spożycia – to jedynie półprodukty, które trzeba jeszcze poddać obróbce. Uddaje nam się kupić trochę gotowych, a potem trafiamy wreszcie na owoce. Jakaś miła pani zgadza się tłumaczyć naszą rozmowę ze sprzedawcą.  Wyjaśnia nam, jaki jest sposób jedzenia poszczególnych owoców. Kupujemy salaki i drobne, żółte owoce troche podobne do liczi.

Zmierzamy dalej w kierunku Pałacu Sułtana. Po drodze zaczepia nas młody Jawajczyk – pyta, dokąd idziemy, my pytamy przy okazji o drogę. Podczas rozmowy dowiadujemy się, że pracuje dla tutejszej organizacji chroniącej środowisko. Jego kolega był nawet w Poznaniu na kongresie klimatycznym.

Chwilę rozmawiamy i decydujemy sie zapytać, czy nie chciałby być jutro naszym przewodnikiem. Zgadza się, umawiamy się na rano. Obiecuje zawieźć nas do Borobudur, Prambanan i do wioski w okolicach wulkanu Merapi – ze śmiechem obiecuje, że o tym ostatnim miejscu nie pisze nawet Lonely Planet!

Nie bez kłopotów odnajdujemy wejście do Pałacu Sułtana. Jest z tym jakaś dziwna sprawa. W przewodnikach piszą, że są dwa pałace, ale tylko jeden prawdziwy, jednak często turyści są wprowadzani w błąd.  Oprowadza nas tutejsza pani przewodnik – opowiada trochę o sułtanie i zwyczajach panujących na dworze. Oglądamy miejsce, gdzie przyjmowane są oficjalne delegacje. Podziwiamy reprezentacyjny gamelan – instrumenty tradycyjnej indonezyjskiej orkiestry, ale w sumie pałac nie robi na nas wrażenia.

Upał robi się coraz bardziej dokuczliwy, ale chcemy jeszcze poszukać zabytkowych basenów sułtana. Trochę kręcimy się w kółko, ale przychodzi nam z pomocą tutejszy student, który ofiaruje swoją pomoc. Prowadzi nas jakimiś dziwnymi tunelami i przez chwilę mam wrażenie, że nas nabiera, wyprowadzi nas nie wiem gdzie i zostawi. Pokazuje nam jakieś resztki murów i walące się budynki zamieszkałe przez biedotę. Okazuje się jednak, że po zaprzestaniu przez sułtana wykorzystywania części budynków, okoliczna ludność faktycznie je zasiedliła. Docieramy w końcu także do basenów, a właściwie do tego, co z nich zostało. Nasz nowy przewodnik okazał się bardzo pomocny, nie wiem, czy szczerze, ale wzbraniał się przed przyjęciem zapłaty za oprowadzenie.

Do hotelu postanawiamy wrócić becakami. Obok wszechobecnych skuterków jest to tutaj drugi środek transportu. Pasażerami często są całe rodziny. To pierwsza moja przejażdżka tym pojazdem i chyba ostatnia. Jest bardzo gorąco, droga chwilami prowadzi mocno pod górkę, a nasi „kierowcy” nie są już pierwszej młodości. Czuję za plecami ciężki oddech starszego człowieka i jest mi bardzo nieprzyjemnie. Mój mąż ma podobną minę do mojej. W pewnym momencie Jawajczyk wiozących naszych przyjaciół nie daje rady pedałować, zsiada z roweru i pcha go pod górę – mam ogromną ochotę wysiąść. Najchętniej zapłaciłabym panu za możliwość samodzielnego pedałowania.

Dojeżdżamy w końcu do hotelu – z radością wysiadam. Nasz przewoźnik dostaje dodatkową zapłatę, ale to nie sprawia, że czuję się lepiej. Z jednej strony wiem, że to bez sensu, bo nie wsiadając do becaka, pozbawiam możliwości zarobku ludzi, którzy całymi dniami czekają na klientów, ale z drugiej strony, nie jestem w stanie się przekonać do tej formy poruszania się po mieście.

Po południu szukamy restauracji, którą bardzo poleca Lonley Planet. Bładzimy po ulicach Jogjakarty ponad pół godziny, po czym okazuje się, że poszukiwany lokal jest 300 metrów od naszego hotelu. Brawa za orientację ;)

Zamawiamy nasi goreng (ryż z warzywami, jajkiem sadzony i krewetkami bądź kurczakiem) i z dezaprobatą patrzymy na parę przy sąsiednim stoliku, zamawiającą pizzę. Jak można jeść pizzę w Indonezji??? Chyba dziwimy się mało dyskretnie, bo zaczynają rozmowę – okazuje się, że są ze Słowenii i jeżdżą po indonezyjskich wyspach już szósty tydzień – mają trochę dość ryżu. Naprawdę można mieć dość tutejszego jedzenia? ;) Jeszcze tylu rzeczy nie spróbowałam - w karcie odnajdujemy nawet węża, którego zresztą później również tutaj skosztujemy. 

  • Jogjakarta - targ
  • Jogjakarta - targ
  • Jogjakarta - targ
  • Jogjakarta - targ
  • Jogjakarta - targ
  • Jogjakarta - skutery
  • Jogjakarta - rodzina w becaku
  • Jogjakarta - becak
  • Jogjakarta - Pałac Sułtana
  • Jogjakarta - parking becaków ;)
  • Jogjakarta - gamelon w pałacu sułtana
  • Jogjakarta - w pałacu sułtana
  • Jogjakarta - w pałacu sułtana
  • Jogjakarta - w pałacu sułtana
  • Jogjakarta - w pałacu sułtana
  • Jogjakarta - w drodze na sułtański basen
  • Jogjakarta - w drodze na sułtański basen
  • Jogjakarta - w drodze na sułtański basen
  • Jogja - ulica
  • Jogja - gamelon w hotelu

O 7.00 przyjeżdża nasz nowy przewodnik z kierowcą jedziemy zwiedzić buddyjski zespół świątynny Borobudur zbudowany na przełomie VIII i IX wieku. Wstęp 15$ - trochę kręcimy nosem, bo się odzwyczailiśmy od takich cen, ale oczywiście to, czy wchodzimy, nie podlega dyskusji.

Zwiedzamy spokojnie, bo ludzi jest bardzo mało – po pierwsze jest jeszcze dosyć wcześnie, ale podobno znaczenie ma też to, że jest ramadan, a to czas, kiedy lokalny ruch turystyczny też jest mniejszy. Nie wiem, czy to wiarygodne wyjaśnienie, ale faktycznie tłumu nie ma i możemy z przyjemnością podziwiać budowlę.

Słucham opowieści o Buddzie i jego rodzinie, ale nie bardzo mogę się skoncentorwać na angielskim przewodnika – jesteśmy na otwartej przestrzeni, a słońe już mocno przygrzewa. Staram się stawać w cieniu, ale niewiele to daje. 

Wchodzimy na samą górę. Podziwiam piękne płaskorzeźby, oglądam z bliska stupy umiejscowione na trzech wieńczących budowlę tarasach. Widok z góry także niczego sobie.

  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur
  • Borobudur

Później jedziemy do wioski w okolicach wulkanu Merapi. Urządzamy sobie mały treking po lesie bambusowym rosnącym na zboczach wzgórz otaczających koryto rzeki, którym w 2006 roku płynęła lawa po wybuchu.

Nasz indonezyjski znajomy pokazuje nam swoje zdjęcia zrobione podczas ostatniego wybuchu – niesamowite. Mówi zresztą, że wszyscy tutaj są przekonani, że wkrótce dojdzie do kolejnego wybuchu, bo Merapi daje o sobie znać dość regularnie. Sporo ludzi nie chce się jednak dać wysiedlić z okolicznych wiosek.

Kilka miesięcy po naszym powrocie z Indonezji okazuje się, że Merapi faktycznie wybucha po raz kolejny i ma to katastrofalne skutki dla wiosek, które widzieliśmy tego dnia...

Kolejnym punktem na naszej trasie jest Prambanan – kompleks hinduistycznych świątyń z IX wieku. Przed przyjazdem tutaj w wielu miejscach czytałam, że nie jest to bardzo atrakcyjne miejsce do zwiedzania. Zupełnie nie rozumiem dlaczego. Może jeśli ktoś był w Angkor Wat, to te świątynie nie robią aż takiego wrażenia, ale dla mnie to miejsce jest chyba nawet bardziej interesujące od zwiedzanego rano Borobudur. Tutaj także można oglądać bogate reliefy ścienne, tym razem opowiadające o Śiwie, Wisznu i Brahmie, którym te świątynie są poświęcone. 

Musi tu być pięknie o wschodzie słońca i trochę żałuję, że jesteśmy także za wcześnie, żeby zobaczyć  słońce zachodzące nad tymi niesamowitymi budowlami.

Zmęczeni, ale zadowoleni wracamy do Jogjakarty. Szybki prysznic, konieczny po tych spacerach w upale, a potem idziemy sie jeszcze troche powłóczyć ulicami Jogjy.

  • Jawa - las bambusowy w okolicach Merapi
  • Jawa - las bambusowy w okolicach Merapi
  • Jawa - bambus
  • Jawa - koryto rzeki w okolicach Merapi
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan
  • Prambanan

Kolejny dzień na Jawie spędzamy na leniuchowaniu. Jedziemy też na zachwalany przez przewodniki ptasi targ – na mnie to miejsce robi bardzo nieprzyjemne wrażenie.

Faktycznie można zobaczyć różne gatunki ptaków, ale oglądanie niesamowitych okazów poupychanych w ciasnych klatkach jest średnio przyjemne. Można też zobaczyć pozamykane węże, jaszczurki, króliki, pieski, koty – to wszystko w mało humanitarnych warunkach - takie atrakcje mnie nie przekonują.

Wieczorem idziemy zobaczyć Ramajana Balet – przedstawienie muzyczne przy dzwiękach gamelonu oparte na eposie opisującym życie Ramy. Co prawda tego typu muzyka nie należy do moich ulubionych gatunków, ale w sumie warto coś takiego raz w życiu zobaczyć – to ciekawe doświadczenie dla ludzi z naszego kręgu kulturowego ;)

  • Jogjakarta, Jawa - ptasi targ
  • Jogjakarta, Jawa - becak
  • Jogjakarta, Jawa  - ulice w po deszczu
  • Jogjakarta, Jawa  - becaki w deszczu
  • Jogjakarta, Jawa - Ramajana Balet
  • Jogjakarta, Jawa - Ramajana Balet
  • Jogjakarta, Jawa - Ramajana Balet
  • Jogjakarta, Jawa - Ramajana Balet

Zaczął się wrzesień, a my wracamy na Bali. Ostatnie kilka dni naszego pobytu chcemy spędzić na leniuchowaniu, podziwianiu balijskiej przyrody i smakowaniu wspaniałego indonezyjskiego jedzenia. Panowie mają też zamiar zdobyć Gung Agung (wulkan o wysokości 3142 m.n.p.m.).

Decydujemy się zostawić gwar turystycznych miejscowości południa Bali i udać się na północny-wschód, do Amed – cichej wioski położonej nad Morzem Balijskim.

Nasz nowy kierowca, który wygląda jak przywódca tutejszych surferów jest fanem Jamesa Blunta i całą droge katuje nas jego przebojami oraz piosenkami równie popularnego w Indonezji Boba Marleya, co znosimy nieco lepiej ;)

Musimy jechać okrężną drogą, bo na naszej trasie odbywa się właśnie jakaś uroczystość religijna. Trwa to wszystko kilka godzin, ale w końcu docieramy na miejsce.

Amed faktycznie nie jest duże i jest to wieś w całym znaczeniu tego słowa. Co prawda po drodze widzimy kilka hotelików, baz dla nurków i warungów (tutejszych restauracji), ale poza tym mijamy rybaków z koszami pełnymi świeżo złowionych ryb, a przez drogę przebiegają i kury i świniaki i kaczki ;)

Poza tym jest jak wszędzie w Indonezji – mili ludzie, super jedzenie, piekne widoki.

Nasza baza jest położona na przyjemnym wzgórzu, skąd mamy fajny widok na morze. Jedzenie w hotelu jest dobre, ale oczywiście próbujemy też innych lokalnych miejsc.

Pierwszego wieczoru trafiamy do warungu Wayana, gdzie będziemy później wracać kilkakrotnie. Właścicielem jest młody Balijczyk, który dużo czasu spędza na rozmowie z gośćmi. Dowiadujemy się, że dopiero od kliku miesięcy prowadzi ten interes – miejsce jest fajne, z pięknym tarasem nad brzegiem morza, ale gości jeszcze niezbyt wielu. W karcie „ryba dnia” przyrządzana na wiele sposóbów – szaszłyki z ryby, mie goreng lub nasi goreng z rybą, grilowana ryba z warzywami. Gospodarz z rozbrajającą szeczerością tłumaczy, że jeśli chcielibyśmy krewetki, czy inne owoce morza musimy je zamówić dzień wcześniej – nie bardzo stać go, żeby kupować codziennie na zapas taki drogi towar, a zależy mu, żeby wszystko było świeże.

Dziś rybą dnia jest tuńczyk – przyrządzony znakomicie – zamawiamy różne wersje i wszystko smakuje rewelacyjnie. Na deser wcinamy naleśniki z bananem i z ananasem. Postanawiamy tu wracać – jedzenie jest smaczne i tanie, a warto wspierać lokalny biznes, tym bardziej, że wygląda na to, że większość pensjonatów i restaturacji prowadzą tu jednak obcokrajowcy – Holendrzy, Australijczycy, a nawet Czesi.

Dwa dni później Adam z kolegą zdobyli Gung Agung. Plan co prawda był początkowo taki, że pójde z nimi, ale trochę się bałam, że może się okazać, że moja kondycja, a właściwie jej brak, zepsuje całą wyprawę. Głupio byłoby zmusić ich w połowie drogi do powrotu... Ostatecznie wystraszyło mnie to, że wchodzi się w nocy, po ciemku, oświetlając sobie drogę tylko czołówkami.

Oczywiście żałuję, że nie poszłam, bo mój mąż uważa, że to najfajniesza rzecz z całej wyprawy do Indonezji, ale też sądząc po tym, jak panowie powłóczyli nogami po powrocie, z pewnością nie dałabym rady. Były miejsca, gdzie faktycznie trzeba było wchodzić na czworakach. Podobno wbrew pozorom najtrudniejsze nie było wejście, kiedy i tak nic nie było widać, a zejście – kiedy już można się było rozejrzeć i zobaczyć, jak bardzo jest stromo ;)

Chciałabym napisać, że poćwiczę kondycję i następnym razem nie pozbawię się widoku chmur z perspektywy szczytu wulkanu, ale raczej się nie zanosi, żebym się miała zmobilizować do takiego wysiłku fizycznego, więc nawet sobie nie obiecuję ;)

Brak przeżycia w postaci wejścia na wulkan miała mi wynagrodzić przejażdżka na słoniach. Tę atrakcję reklamowano wszędzie po drodze słowami „nie możesz wyjechać z Bali, zanim tego nie spróbujesz” – wzięłam to sobie do serca i obstawałam mocno przy skorzystaniu z tej możliwości. Nigdy wcześniej nie miałam okazji jeżdzić na słoniu, ale też nie było to nadzwyczajne przeżycie, więc nie wiem, czy jeszcze kiedyś spróbuję.

W każdym razie nie jest to zbyt wygodny środek lokomocji i nie mam pojęcia, jak ludzie pokonywali kiedyś ogromne dystanse, podróżując w ten sposób – strasznie trzęsie ;)

  • Amed, Bali - widok z pokoju
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali  - plaża
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali  - hotel
  • Amed, Bali
  • Nasi goreng
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali - czarna plaża
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali  - plaża
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Amed, Bali
  • Bali

Na pożegnanie z Bali i całą Indonezją wybraliśmy się ponownie do Jimbaran, na kolację na plaży.

Zrobiliśmy ostatnie zdjęcia. Przespacerowaliśmy się ostatni raz po białej plaży, podziwiając zachodzące słońce i ruszyliśmy na lotnisko.

To tyle moich wrażeń z Indonezji. Oczywiście zobaczyliśmy tylko kawałek tego ciekawego kraju. Wiele jeszcze wysp zostało do zwiedzenia, a i te, o które zahaczylismy, można by zwiedzać dużo dłużej i dokładniej.

Co zapamiętam? Najsmaczniejsze ryby na świecie, miłych i pomocnych ludzi, urzekające pola ryżowe, piękne stare świątynie, bezczelne małpy, wielkie warany i rambutany, ktorych nie udało mi się skosztować ;)

PS. Dziękuję za wytrwałość wszystkim, którym udało się dobrnąć do końca mojej podróży.

  • Bali - plaża w Jimbaran
  • Bali - plaża w Jimbaran

Zaloguj się, aby skomentować tę podróż

Komentarze

  1. koniczyna
    koniczyna (08.01.2016 14:38)
    Z wielką przyjemnościa przeczytalam Twoje przygotowania do podróży jak i same wrażenia podczas podróży.
    Lekko, fajnie napisane.
    Najbardziej zainteresowała mnie część Komodo bo mam w planie wyjazd w te okolice. Mam zamiar też na dłużej zatrzymać się na Flores. Dzięki Tobie zajrzałam pod niżej wymienionego linka, gdzie można załatwić wyjazd na Komodo. Może i ja skorzystam z usług Ingrid. Sprawdzone i dość dobrze rekomendowane biuro na internecie.
    Dziękuję za wszelkie wskazówki, pomocne w przygotowaniu podróży w tamte rejony.
    Pozdrawiam.


  2. aniachal
    aniachal (06.02.2013 23:06)
    Fantastyczny opis podróży! Wrócę do zdjęć jutro ;o)
  3. leoleo
    leoleo (19.01.2013 12:05)
    poszalałaś, no, no, tanah lot powala;); to oczywiście czysta zazdrość, zdrowia, powodzenia
  4. adamp54
    adamp54 (03.01.2013 18:59) +1
    Po powrocie z Bali w listopadzie czytam wszystkie kolumberowe relacje z Indonezji - Twoja jest na pewno najciekawsza literacko - czyta się świetnie. Zdjęcia które mnie poruszyły to te z zachodu słońca na Flores.

    Mnie urzekło na Bali bogactwo i autentyzm życia religijnego. Kuchnia nie zrobiła na mnie szczególnego wrażenia w porównaniu z Chinami i Tajlandią.

    Zobaczyć tyle w 2 tygodnie - chapeau bas !
  5. entourager
    entourager (02.05.2012 6:56) +1
    Mnie się udało dobrnąć do końca, choć w PSie jakoś powątpiewasz w takie możliwości :) Może dlatego, że właśnie celuję w ten kierunek i łapczywie łykam każde słowo tworząc sobie plan podróży i wyobrażenie o tym co mnie spotka. Bardzo ciekawa i fajnie napisana relacja.
  6. lmichorowski
    lmichorowski (07.09.2011 22:53) +1
    Ciekawa relacja i zdjęcia. Gratuluję i pozdrawiam.
  7. turysta1310
    turysta1310 (01.07.2011 16:45) +1
    Tyle co tam byłem, a tu inna Indonezja. Pozdrawiam
  8. asta_77
    asta_77 (09.04.2011 22:47)
    Dzięki ;)
  9. przedpole
    przedpole (08.04.2011 18:25) +1
    Ciekawie wyszło.I niebanalnie.
  10. asta_77
    asta_77 (21.03.2011 21:09)
    Część ludzi wysiadała, bo Singapur był ich portem docelowym, a na ich miejscie wsiadali tez inni pasażerowie i zmieniła się załoga ;)
    Myślę, że wszystkim kazali wysiąść, żeby spokojnie ludzi "przewietrzyć" i dać rozprostować kości, skoro i tak trzeba było tam swoje odczekać ;),
  11. jzwitka
    jzwitka (21.03.2011 18:06) +1
    Wspaniałe zdjęcia i oczywiście relacja.

    Mam jednak pytanie techniczne - "Mamy międzylądowanie w Singapurze – opuszczamy samolot na godzinę, przechodzimy kontrolę paszportową, a potem znowu w drogę."

    Wiesz może w jakim celu to międzylądowanie, opuszczanie samolotu i kontrola paszportowa?

    Lecę na Bali w maju tym samym lotem i trochę mnie to zaciekawiło.

    Pozdrawiam Jzwitka.
  12. city_hopper
    city_hopper (24.02.2011 18:26) +1
    Ciekawa relacja, a miejsca są mi znajome tylko z pewnej opowieści ;-)
  13. freemarti
    freemarti (07.02.2011 19:45) +1
    Przeczytałam po raz drugi bo rzeczywiście jest coś wciągającego w Twojej opowieści,
    czyta się jak książkę i jeszcze piękne zdjęcia :))
    Gratulacje :)
  14. zosfik
    zosfik (05.02.2011 18:29) +1
    Cała podróż bogato udokumentowana fotograficznie. To co przeczytałam, zobaczyłam na zdjęciach.
    Zachęciłaś mnie do zapoznania się ze wszystkimi Twoimi podróżami. Życzę następnych tak udanych wypraw.
  15. zosfik
    zosfik (04.02.2011 21:28) +1
    Świetna relacja, napisana ze znawstwem tematu, wiele bardzo interesujących informacji do wykorzystania przez innych. Zdjęcia przeleciałam czytając tekst. Oglądanie pozostawiam sobie na jutrzejszy dzień, bo chcę nacieszyć oczy indonezyjskimi "klimatami", skoro nigdy tam nie dotrę. Pozdrawiam.
  16. lmka
    lmka (02.02.2011 19:54) +1
    W większości opisane tutaj miejsca mialem okazję zobaczyć w zeszłym roku , podczas listopadowego objazdu .Niestety brak mi talentu pisarskiego i może chęci aby tak wspaniale opisać wyprawę.Gratuluje zatem udanej wyprawy i wspaniałego opisu .
  17. s.wawelski
    s.wawelski (25.01.2011 18:36) +1
    Meksyk i Indonezja maja prawie taką samą powierzchnię i oba kraje są podobnie bardzo ciekawe. Meksyk znam o wiele lepiej, bo przemierzyłem go samochodem w 3 ratach robiąc łącznie około 12000 km. Na Kolumberze są 2 moje relacje stamtąd i linki do kilku moich filmów. Zapraszam, gdy znajdziesz chwilę czasu :-)
  18. asta_77
    asta_77 (25.01.2011 18:08) +1
    Oj, Meksyk też jest super - gdybym musiała wybrać, która wycieczka mi się bardziej podobała, to było ciężko...
    A obu krajów tylko "dotknęłam".
  19. s.wawelski
    s.wawelski (25.01.2011 6:47) +1
    Czyli w zasadzie ta sama usługa :-) 2 lata temu gdy sie przymierzalismy do podrozy, to juz ceny byly znacznie wyzsze, miedzy innymi dlatego wybralismy Meksyk.
  20. asta_77
    asta_77 (24.01.2011 22:54) +1
    Smoku, no to faktycznie trochę podrożało - u nas był lot, dowozy, wyżywienie, noc na lódce, noc w hotelu i załogi były 3 osoby + przewodnik, ale jednak prawie dwa razy drożej... no i pisaliśmy do kliku balijskich biur - wszędzie było podobnie cenowo.
  21. asta_77
    asta_77 (24.01.2011 22:52) +1
    Milanello - mam wrażenie, że i tak się straszliwie rozpisałam ;) A byliśmy dwa tygodnie łacznie z przelotem - to niestety max naszych możliwości urlopowych ;(
  22. s.wawelski
    s.wawelski (24.01.2011 22:05) +2
    Dzieki Aniu za cenę. Strasznie mnie to ciekawiło jak bardzo Indonezja podrożała od tamtego czasu a tu akurat łatwo było porównać. Byliśmy w czasach duzego kryzysu turystycznego w Indonezji, co było widać na każdym kroku, bo hotele świeciły pustkami, wiec bylo nas stać na luksusy za stosunkowo nieduże pieniądze. Nasz koszt za Komodo to około $350 za nas dwoje z przelotami, dowozami i 5-osobową załogą na lodzi... Domyślalem się, że dziś już się tak nie zaszaleje :-)

    I tak sporo widzieliście jak na 2 tygodnie. Indonezja to zresztą tak wielki kraj, że za jednym czy nawet 2 razami sie jej i tak nie zobaczy. My planujemy juz od jakiegoś czasu powtórną podróż do Indonezji, tylko w inne rejony. Najblizej urzeczywistnienia naszych planów byliśmy 2 lata temu, ale ostatecznie spedziliśmy 6 tygodni w Meksyku... Bali obejrzeliśmy bardzo dokładnie, bo mielśmy samochód z kierowcą na 8 dni i każdą noc spędzaliśmy gdzie indziej. Suma sumarum, to były wspaniale wakacje!! :-) Wasze, zresztą tez :-)

    O, i dzięki za powtórną wizytę w Indonezji i wszystkie miłe komentarze :-)
  23. milanello80
    milanello80 (24.01.2011 21:59) +1
    Warany były, ale gdzie te rambutany ? A ślinka cieknie :)
    Jak już pisałem Indonezja jest na topie moich podróżniczych marzeń. Szkoda, tylko że pewnie i 3 miesięcy by brakło, by ja obskoczyć. A chciałoby się zobaczyć i Sumatrę, dziki Celebes, nowoczesną Jawę, hinduistyczne Bali, dzikie wyspy na zachód ob Bali - Flores, Lombok, Sumbawa, Sumba, aż po Timor i Moluki.
    Co do relacji, ciekawa, pełna interesujących wątkow choć może trochę mało spostrzeżeń osobistych, kulturowych, politycznych etc. Jak długo byliście ?
    Pozdrawiam
  24. milanello80
    milanello80 (24.01.2011 21:02) +2
    Azja z kolei to moja działka, a już Indonezja to jedna z perełek w mej głowie, stąd najbliższy czas poświęcam tropieniem Twych sladów na Indonezji :)
  25. asta_77
    asta_77 (24.01.2011 18:59) +2
    Smoku - my płaciliśmy około 300-350$ od osoby, ale to razem z przelotem Denpasar-Labuan Bajo w obie strony.
    No i kupiliśmy wycieczkę od pośrednika z Bali (www.bali-countryside.com), a potem się okazało, że on oczywiście współpracuje z ludźmi z Flores (www.golohilltop.com) - bezpośrednio u nich byłoby taniej ;) Tak czy inaczej obie firmy polecam - na stronach mają różne opcje wycieczkowo - sporo wygląda fajnie - jeśli miałabym wrócić w tamte strony, to koniecznie na dłużej na Flores!
  26. s.wawelski
    s.wawelski (24.01.2011 6:53) +2
    A to mi zrobiłaś miłą niespodziankę swoim reportażem z Indonezji. Jak tylko go tu zobaczyłem, to nie mogłem poczekać ani chwili. Wróciły moje własne wspomnienia. Z wyjątkiem Rinca i Flores byłem w zasadzie we wszystkich opisanych przez Ciebie miejscach. Nie doczytalem sie jak dlugo trwal Wasz pobyt w Indonezji. Tez wybralismy sie z Bali na Komodo na 3 dni i ciekawi mnie (o ile mi sie o to wypada zapytac) jak dzis przedstawiaja sie koszty takiej 3-dniowej eskapady do krainy smoków.

    Jesli znajdziesz chwilkę, to zapraszam Cie na moją Indonezję :-) (Wśrd łowców uśmiechu)

    Pozdrowienia :-)

  27. wojtass83
    wojtass83 (23.01.2011 19:00) +2
    Ciekawa relacja,super zdjęcia i tylko pozostaje pozazdrościć takiej wyprawy.Pozdrawiam
  28. voyager747
    voyager747 (23.01.2011 18:06) +3
    Indonezja jest olbrzymia, nie ma szans wszystkiego zobaczyć od razu.
  29. asta_77
    asta_77 (23.01.2011 18:05) +1
    No pewnie że tak - i setki fajnych miejsc w Indonezji w ogóle też się nam nie udało - jest powód żeby wrócić ;)
  30. voyager747
    voyager747 (23.01.2011 17:43) +3
    Paru fajnych miejsc na Bali nie udało się Wam zobaczyć.